Krzysztof Śliwka
 << 1   2   3   4  5   6  >>
DO UTRATY TCHU (z Krzysztofem Śliwką rozmawia Jakub Winiarski)
kołodzieje i muzykanci. Spustoszenie przyniosła akcja przesiedleńcza na Ukrainę w 1945 roku i akcja „Wisła” w 1947 roku. Moją Babuszkę przewieziono w bydlęcym wagonie na tak zwane Ziemie Odzyskane. Nagrałem wiele taśm z jej opowieściami utrwalającymi tamten czas. Zafascynował mnie świat, którego już nie ma, świat pełen czortów, tomów czy bosorek. Nie ma co ukrywać, płynie we mnie łemkowska krew i jestem z tego powodu dumny, bo mam ogromy szacunek do ich tradycji, kultury, wierzeń. Kiedy tylko mogę, jeżdżę w Beskid Niski i penetruję zapomniane przez cywilizacje okolice. Kilka lat temu pojechałem tam razem z mocno już schorowaną Babuszką. Szliśmy kilka kilometrów przez las, a właściwie to niosłem ją przez większą część drogi na rękach, żeby po raz ostatni mogła zobaczyć miejsce, w którym stała jej chyża. Towarzyszył nam nieżyjący już Wasyl Bawolak ze Świątkowej Wielkiej. Wzruszyłem się, widząc jej łzy, kiedy spotkała się z panią Ewą Felenczak z Bartnego. Nie widziały się około pięćdziesięciu lat. Będę nosił w sobie do końca żywota widok tych dwóch starowinek ściskających się i płaczących, jakby nie mogły uwierzyć, że to spotkanie dzieje się naprawdę.

J.W.: Największa przygoda Twojego życia?

K.Ś.: Całe moje życie to jedna wielka przygoda. Jednakże często wracam do samotnej wyprawy autostopem w kierunku Aten. Był marzec 1990 roku, w górach leżał jeszcze śnieg. Wyprawa trwała tylko osiem dni, ale wtedy była to dla mnie cała wieczność. Nocowałem na dworcu w Bratysławie w towarzystwie Cyganów i naćpanej dziewczyny, która co chwilę rzygała do reklamówki. Potem zadekowałem się w Belgradzie na dachu 10-piętrowego budynku. Rozłożyłem śpiwór, nałożyłem walkmana na uszy, słuchałem Davisa, a w ręce ściskałem sprężynowy nóż, tak na wszelki wypadek. Idąc nad ranem w kierunku autostrady, minąłem cygańskie slumsy, opłukałem się z kurzu u dróżnika czując jak ogarnia mnie błoga rozkosz istnienia. Następną noc spędziłem w Skopje w pakamerze przy windzie na 17 piętrze obok zaschniętych worków z butaprenem i potłuczonych butelek. Pamiętam też, że waliło tam ostro moczem. Kiedy dotarłem do Gevgeliji czekałem na kogoś, kto pomoże mi przekroczyć granicę, bo miałem za mało szmalu, aby przedostać się na drugą stronę. Spałem we wraku samochodu na poboczu ruchliwej drogi. Jakoś w końcu udało mi się dojechać do Aten, gdzie przez kilka tygodni pracowałem na budowach i jarałem cholernie dobre zioło. Potem zaciągnąłem się do pracy na turystycznym jachcie „Angelika”. Byłem barmanem i pomocnikiem kucharki Popi. Przez ponad pół roku opłynęliśmy około pięćdziesięciu wysp na morzu Jońskim, Egejskim i Kreteńskim. Podczas ostatniego rejsu dookoła Krety wpłynęliśmy na mieliznę, bo wachtę w sterówce miał akurat pijany kapitan Lefteris. Podczas ewakuacji wszyscy w pośpiechu zbierali swój dobytek i szalupą przewozili za maleńką wyspę Gramvusa. Ja zabrałem jedynie karton Johnnie Walkera. Pomyślałem, że jak już muszę zostać dłużej na tej wysepce, to trzeba będzie zająć się czymś bardziej konstruktywnym. Po kilku dniach trafiłem do Chani. Waletowałem przez jakiś czas u starego kumpla o ksywie Pasza. Bujaliśmy się całymi dniami i nocami po tawernach w towarzystwie przypadkowych włóczęgów. W mojej pamięci pozostał Marco Hernandez z Meksyku, wytatuowany od stóp do czubka głowy Herman z Holandii, Justyna z Regensburga, no i John z Londynu, który zarabiał na życie malując portrety na kartonach, które znajdywał w śmietnikach obok sklepów oraz grając na flecie poprzecznym ku uciesze turystów. Co się działo w międzyczasie, opowiem ci kiedyś przy dobrej wódeczce. Obiecuję.

J.W.: Przypomnę Ci o tym w stosownym momencie (śmiech). No dobrze, tak opowiadasz, że muszę i o to spytać. A proza? Kusiła Cię proza? Albo dramat? Czy też na zawsze pozostaniesz lirykiem, niekiedy tylko dającym upust ciągotom epickim w dłuższych, bardziej narracyjnych utworach?

K.Ś.: Próbowałem zmierzyć się z prozą, ale jak do tej pory bez zadowalających rezultatów. To co ukazało się drukiem to raczej „wybryki” na marginesie. Być może w najbliższych latach to się zmieni. Kto wie. Tymczasem w wolnych chwilach oddaję się scenariuszom filmowym. Znaczy się bywam scenarzystą. Na ostatnim festiwalu w Gdyni pokazywany był film „Falstart” na podstawie mojego scenariusza, w reżyserii Norwega Igora Devolda. Także w ubiegłym roku napisałem wraz z Robertem Glińskim scenariusz do jego najnowszego filmu. Ale, jak to bywa w tej branży, droga od scenariusza do premiery bywa długa i ciernista. Trzeba się do tego przyzwyczaić.

J.W.: A jak to w ogóle było z Tobą i szkołą filmową? Myślisz o filmie poważnie, chciałbyś nakręcić coś większego, pełnometrażowego?

K.Ś.: Filmówka to był kolejny etap w poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi. Przez dwa lata jeździłem na Puławską do Warszawy, gdzie przeważnie miałem zajęcia. Wiesz o tym dobrze, bo często korzystałem z kawałka twojej podłogi, żeby nie spać na
 << 1   2   3   4  5   6  >>
Krzysztof Śliwka
fot. Karol Krukowski


Niepogoda dla kangura - 1996
Gambit - 1998
Sztuka koncentracji - 2002
Dżajfa & Gibana 2008
Budda Show, 2013






Hosted by Onyx Sp. z o. o. Copyright © 2007 - 2024  Fundacja Literatury w Internecie