Wojciech Giedrys
Dziennik
 
 
Marzec 2006
2006-03-01 22:48

Palcówki 1.0

Ścieram parę wodną z okien. Dym z komina fabryki jakiejś tkaniny (której na oczy nie widziałem) na niebie rozciąga się niczym tiulowy szal. Pierwsze kroki po wyjściu z klatki są najgorsze. Podobnie jak pierwszy oddech. Mroźne powietrze wypełnia płuca. Przechodzę przez tunel. Jestem coraz bliżej przystanku. Spomiędzy bloków atakują mnie zapachy z fabryki płatków śniadaniowych, zmieszane z lekkim i przyjemnym aromatem pierników. Łączą się z zapachami osób oczekujących na przystanku. Zawsze przychodzę, gdy jest pusto. Zwykle jestem pierwszy. Pozostali powoli dochodzą. Zerkają na zegarki, przestępują z nogi na nogę, szukają biletów, wyrzucają puste opakowania po batonach, w końcu poprawiają włosy i wpatrują się bezmyślnie w wieżowiec i dykty między oknami. Mają kilka minut, aby postudiować rozkład jazdy albo układ niedopałków za przystankiem, a potem pochodzić wkoło niego, czytając po raz setny napis na kiosku. Każdy literuje w myślach: Jebać Apator! A potem wracają do jedenastopiętrowca. Rzucają co chwilę okiem na balkony. Każdy w innym kolorze. Wygląda to, jak domki budowane przez przedszkolaków z kilku różnych kompletów klocków. Każdy chce mieć inny balkon, choć na chwilę różnić się od sąsiada. Wmówić sobie, że ma się droższą tapetę, meble z drewna, broń Boże, z jakiejś, parszywej okleiny i okna z PCV, takie z prawdziwego zdarzenia i koniecznie nie od Heńka ze sklepu na osiedlu. Tylko zamówione na Starówce. Wieczorem, gdy jeszcze firanki nie pójdą w ruch, widać, że każdy ma podobne szafki w kuchni, lampy, a nawet pojemniki na makaron czy cukier. Rekordy biją gruszkowe kredensy i wiśniowe szafy. Hitem są bordowe ściany. Wystarczą barwniki z Obi. Następne w kolejce są panele za 29,90 za metr. Szybko się ścierają, ale co tam, dywanem się zakryje. Kto by tam dywan podnosił, raz, dwa razy do roku wytrzepać to przecież żadna sztuka. I karaluchy. To nic, że są na każdym piętrze. Dlaczego? Bo Franek, sąsiad z dołu, ma, a jak sąsiad ma, to cały pion też. Na nic prośby, nawet chcieli mu kupić środek, taki dobry w drogerii, więcej niż 10 zł, ale nie chciał, przez cztery dni z domu nie wychodził, bo to od razu po rencie było. Jak zwykle kilka flaszek kupił i zamknął się w pokoju. Wpuszczał tylko Ryśka i Jurka. Wchodzili przez balkon. Wychodzili nad ranem. Bo Franek serca by nie miał, żeby ich przez balkon pijanych puszczać i to jeszcze w taki ziąb. Zawsze po pierwszym Wieśka, jego żona, gotowała się na polowanie. Żeby tylko cichcem nie przyszedł i nie zamknął się w pokoju. Bo ja się zamknie, wyjdzie, ale dopiero koło dziesiątego. Z pustymi kieszeniami. Tak też się stało tym razem. Jedzenia nie potrzebował, Rysiek miał zaradną żonę, dwieście kilo żywej wagi, ale chłopie, jak ona umie gotować... Z wychodkiem też źle nie było. Wystawiał dupę za balkon i na trawnik. A kto to później rozpozna, czy to psa, czy to sąsiada...

2006-03-01 22:47

Palcówki 1.1

Zaraz wsiadam. Jeszcze dwie minuty. Zaczepia mnie starszy mężczyzna. Ma twarz jak z World Press Photo. W kąciku ust siedzi kawałek papierosa, niedbale oderwany od filtra. Chce tylko ogień. Patrzy się na mnie tymi swoimi psimi oczyma. Nie mogę odmówić. Przypalam mu. Jest wietrznie. Jego ręce osłaniają moje. Przez przypadek dotyka mnie. Spoglądam na jego długie i żółte paznokcie. Odsuwam ręce. Czuję jego dotyk. Mówi coś pod nosem, że nie odpaliło. Ale jest, nie zauważył. Mały ognik tli się, a niebieskawy dym zasłania jego twarz. Jest ciemna, odznacza się na niej ciemny i twardy zarost. I w końcu pojawia się uśmiech.

Podjeżdża "19". Jest pełna. Widać tylko dłonie trzymające się poręczy i głowy, morze głów, które co chwilę zerkają w kierunku swoich sąsiadów. Spoglądają na znamiona, nieumyte uszy, zbyt długie paznokcie, młodzieńczy trądzik. W środku jest zbyt wielki ścisk. Idę do przodu. Ledwo co wsiadam. Ledwo co drzwi się domykają. Nie raz jeździłem, wspominam to z tęsknotą, z plecakiem za drzwiami. Kierowca rusza. Drobne nogi uderzają w pląsy. Najpierw walca, później poloneza, a na zakręcie krótkiego, ale żwawego oberka. Ze sprzęgła na gaz i z powrotem. A potem kilka ozdobników: otwarcie drzwi, zerknięcie w lusterko, chwila skupienia i zamknięcie drzwi. Wygina majestatycznie dłonie tak, jakby do mnie machał. Oczko puszcza do lusterka. Trzewiki spokoju mu nie dają. Żabot uwiera. W drżącej dłoni krucha filiżanka. On sam filigranowy. Prawie przezroczysty.

Cofnąłbym czas, mówi stojący przede mną podrostek. A co byś zrobił?, pyta jego kompan. Na pewno zrobiłbym coś lepiej, odpowiada ten pierwszy, wykorzystałbym wszystkie okazje, które zmarnowałem. Wiesz, o co mi chodzi? Nie, odpowiada drugi. Przeleciałbym wszystkie panienki, których nie udało mi się poderwać.

Inni milczą. Wpatrują się bezmyślnie w plakaty wiszące na autobusowych szybach. Wszystkie są mokre. Wilgoć skręca ich wątle ciała: ksero za 19 gr, pokaz rasowych kotów, kiermasz odzieży angielskiej i Krajowy Rejestr Długu, którym straszą od początku grudnia. Za oknem jest jeszcze gorzej, nie ma czego oglądać. Pan wysiada?, pyta mnie starsza kobieta, która przytula się do moich pleców. Tak, odpowiadam cicho. Chyba nie dosłyszała, bo jest coraz bliżej mnie. Czuję jej wystające kości biodrowe, mdły zapach szminki i tanich perfum z rynku na Chełmińskiej. Jest urzędniczką. Sekretarką. Sklepową. Kasjerką. Zakłada nogę na nogę, nosi spódnicę za kolano i w siatce buty na zmianę. Czapki, jeśli nie musi, nie zdejmuje. Albo jest na emeryturze. W wolnych chwilach z uwielbieniem jeździ do hipermarketów i przebiera w przecenach. Przybiera na wadze. Woli szynkę z błyszczącymi, tęczowymi nalotami przypominającymi te w kałużach po ropie, niż świeże boczki, wątrobianki, łopatki, polędwice parzone i pieczone, a nawet salcesony czy mortadele. Za wszelką cenę pragnie dostać wędlinkę za 9,99 zł. Taką ładną, co czeka na nią specjalnie od wejścia, na dużym plakacie, na kolorowej ulotce, którą znalazła wczoraj rano pod swoimi drzwiami. Szyneczka, świeża bułeczka, masełko i jakiś serial. Potem jakaś krzyżówka, najlepiej jolka, bo jolki są dobre do snu.

A piersi ma twarde. Przysuwa się nagle do mnie. Autobus hamuje. Wpada mi w ramiona. I znowu, choć kwestia należy do kierowcy, teraz my, kilka taktów: dwa kroki z oberka, kilka dźwięków mazurka, a na koniec polka. Matka Polka. Przyciska mnie do piersi. Zaczynam ssać.

2006-03-01 22:47

Palcówki 1.2

Przyklejam się do poręczy. Dzisiaj budzik był nastawiony na 8.30. Pochody na klatce zaczęły się kilka minut przed piątą. Weź te klucze, przydadzą się wieczorem. A ona jest taka ładna, kiedy się uśmiecha. Powiedz mi, czy dzisiaj w końcu pójdziesz do tego lekarza. Nie wiem. Boję się trochę. Mamo, przygotuj mi blok i kredki.

Przekręcam się do ściany. Pokój cztery na cztery. Matka podnosi się z łóżka. Bierze do rąk kołdrę. Ojciec już dawno w piwnicy. Dorzuca do ognia. Piec robi się gorący. Drżę z zimna. Po chwili zasypiam. Matka przykrywa mnie gorącą kołdrą. Teraz przykłada swoją do pieca. W pokoju robi się duszno. Lepiej nie wstawać. Lepiej się nie budzić. Poręcz jest bardzo zimna. Przez okna prawie nic nie widać. Ci, którym udało się siąść pod oknami, przykładają opuszki do zmrożonych szyb. Niewiele im trzeba do szczęścia. Wystarczy, że zobaczą kogoś stojącego na przejściu dla pieszych. A nawet fragment szyldu na sklepie z naczepami do ciężarówek. Zostawiają swoje linie papilarne. Tusz na palcach tak łatwo się nie odmywa. Po kolei. Na każdego przyjdzie kolej. Najpierw kciuk, potem wskazujący… Zostawiasz po sobie jakiś ślad. Niewiele zostaje. Gruby sweter, przetarte w kroczu spodnie, jakieś drobne w kieszeniach, torba pełna śmieci, kilka włoskich długopisów, jak zwykle niebieskich. Ile byś wziął ze sobą? Masz kilka minut. Kilka sekund. Lufę przy skroni. Możesz wziąć ze sobą tylko dziesięć rzeczy. Są takie kasy. Na pięć lub dziesięć produktów. Zawsze pchają się tam ci, którzy mają wypełnione po brzegi koszyki. Tylko dziesięć rzeczy. Więcej nie uniesiesz. Weźmiesz jedenaście, płomienie strawią najpierw włosy, a później rozniosą się po całym ciele. Jeden oddech i będą w płucach. Niewiele zostaje. Niewyraźnie zapisane zeszyty. Kilka książek. A potem nicość... wszystko na śmietnik. Kilka szmat dla bezdomnych. Resztę da się podzielić. Ciało jest zimne. Ani mru, mru.

Oblizuję wargi. Dwa siedzenia za kierowcą siedzi kolejna ofiara. Mężczyźni zamieniają się w ogony. Wystarczą falujące pośladki, opięte spodnie na udach. Idą za swoją ofiarą, pożerają ją gram po gramie. Czasem czerwona szminka, czasem kręcone włosy. Starczy niewiele. Nie muszą być urodziwe. Tryskać urokiem. Czarem zniewalać. Nie wystarczy przelotne spojrzenie. Coś w środku woła: odwróć się, to jedyna okazja, żeby zobaczyć zdrowy okaz. Ona wykarmi twoje dzieci, będzie dla nich wspaniałą matką, nic nie powie, kiedy piersi stracą jędrność, a pod oczami zrobią się głębokie bruzdy, które zaczną ropieć, a potem gnić. Ja tylko przelotnie na chwilę. Jestem zdobywcą. Nawet nie zamieniam słowa. Dzień w dzień porównuję łydki, uda, pośladki, piersi, usta, a potem palce. Dodaję, odejmuję, mnożę i dzielę.

Mokra poduszka nad ranem. Kaloryfer na piątce. Dół piżamy w nogach. Wiozą nas. Wiozą na skazanie. Bydlęcymi wagonami. Każdego dnia. A potem każą zostawiać torby, pozbywać się pieniędzy. Musisz zostawić całe życie za sobą. Spinki, warkocze, protezy, walizki, szkatułki, plomby...

Wojciech Giedrys
fot. Joanna Giedrys


Ścielenie i grzebanie, wyd. Mamiko, Nowa Ruda 2004, 32 s.






Hosted by Onyx Sp. z o. o. Copyright © 2007 - 2024  Fundacja Literatury w Internecie