Paweł Marcinkiewicz
wiersze Johna Ashbery'ego
Paweł Marcinkiewicz

John Ashbery: o niewyczerpanych zasobach języka

A.R. Ammons powiedział w jednym z wywiadów, że „John Ashbery zmienił oblicze poezji bardziej niż jakikolwiek inny poeta XX wieku.” Urodzony w 1927 roku w Rochester, w stanie Nowy Jork, Ashbery dorastał na farmie w pobliżu jeziora Ontario. Jako nastolatek marzył, by zostać malarzem, i od 11 do 15 roku życia brał lekcje malarstwa w muzeum sztuki w Rochester. Choć jego marzenie się nie spełniło, malarstwo było w jego życiu równie ważne jak poezja. Po studiach na uniwersytetach w Harvardzie i Columbii, przez 10 lat mieszkał we Francji, gdzie był stypendystą Fulbrighta i pisał na temat sztuki współczesnej do takich czasopism amerykańskich jak Herald Tribune. Po powrocie do Stanów, pracował jako krytyk sztuki, między innymi dla Newsweeka.
Z nazwiskiem Ashbery’ego wiąże się powstanie w późnych latach pięćdziesiątych tak zwanej „szkoły nowojorskiej” – nieformalnej grupy poetyckiej, do której zalicza się także m.in. Franka O’Harę, Kennetha Kocha, Jamesa Schuylera oraz Barbarę Guest. Sam Ashbery w późniejszych wywiadach twierdził, że żadnej „szkoły” nie było. Każde z tych poetów miało bardzo osobny i wyrazisty styl. Jeśli coś ich łączyło, to podobne podejście do kwestii poetyckiego przekazu i znaczenia (czy też sensu) w poezji w ogóle.
I tu dotykamy najistotniejszej i najbardziej kontrowersyjnej kwestii związanej z metodą pisania wypracowaną przez Ashbery’ego i innych poetów nowojorskich. Zaadoptowali oni na użytek poezji techniki używane uprzednio przez malarzy abstrakcyjnych, jak Willem de Kooning i Jackson Pollock. Wiersz był dla nich rodzajem dynamicznej, sfragmentaryzowanej i abstrakcyjnej kompozycji, która nie niesie żadnego tradycyjnie rozumianego przesłania i nie może być odczytana alegorycznie. Jak twierdzi Ashbery, wiersz jest „zapisem tego, co przez cały czas dzieje się w naszym umyśle. Wiersze znaczą to, co mówią, niektóre ich fragmenty mogą mieć znaczenie domyślne, ale nie ma czegoś takiego jak przesłanie. Niczego nie chcę powiedzieć światu, z wyjątkiem tego, co myślę, gdy piszę.”
Ashbery konsekwentnie realizuje tę strategię od pierwszego tomu Turandot i inne wiersze (1953), do ostatniego, Dokąd powędruję (2005). Nieprzywidywalność jego wierszy i ich metaforyczna bujność są ujęte w karby formalnej elegancji. Jak podkreśla krytyk Nicholas Jenkins, Ashbery uwodzi czytelników tym, że proponuje im „mądrość w pigułce”, która niekoniecznie odwołuje się do świata i jego wartości, ale zawiera się w estetycznym ładunku frazy. Jego wiersze pokazują nam również, co samo w sobie niesie pewne optymistyczne przesłanie, że zasoby języka, a zarazem możliwości poezji, są niewyczerpane.




John Ashbery, wiersze


Aleja Mozarta


Niektóre z tych domów są zaskakująco stare.
Inne, nowsze, też wyglądają na stare.
Tylko wtedy, gdy linia drzew kończy się na czymś,
przypomina model postępu, który widzieliśmy raz
w butelce za chłopięcych lat. Wszystkie nasze referencje
ciut się zestarzały, gdy patrzyliśmy na nie, nieuważni.
Coś perwersyjnego jest teraz w każdym żółtym liściu,
w każdym włóczącym się kocie, nawet w kiju opartym o drzwi.
Chciałbym zrzucić z siebie to ubranie... „Później.”

Wtem księżyc w pełni oksymoronów sunie nad szczyty dachów
i kominy. Jest wystarczająco jasno, by czytać.
Ale nikt nie ma ochoty na czytanie.





Ten pokój

Pokój, do którego wszedłem, był snem o tym pokoju.
Z pewnością wszystkie nogi na sofie należały do mnie.
Owalny portret
psa przedstawiał mnie w młodym wieku.
Coś się skrzy, coś zostaje stłumione.

Na lunch jedliśmy codziennie rurki makaronu,
z wyjątkiem niedzieli, gdy zmuszano małą przepiórkę,
by zaszczyciła nasz stół. Dlaczego ci o tym wszystkim opowiadam?
Nawet cię tu nie ma.


Ludzie-kleksy


Coś tu nie gra. Przed chwilą
były drgania, „wibracje”. Krzak się ocierał korą o niebo.
Nieszczęsne zarośla miały zapach petardy,

a gdy przyszedłem do domu, zastałem wszystko
mniej więcej w tym samym porządku. Choć trudno mi pamiętać
ten porządek, poza kilkoma szczegółami: krawatem, sofą,
kartką papieru sprytnie ułożoną, by wskazywała,
kto mógł ją poruszyć podczas mojej dojrzałej nieobecności:
posiniaczone, obce stworzenie, lecz znajome
jak uśmiech na czyjejkolwiek twarzy.

Kilka wieszaków zabrzęczało lekko
w podmuchu od szafy. Ktoś tu był.
Ktoś może zatriumfował nad tym drugim.
Rodzina wraca z morskiej wycieczki
z psami, radioodbiornikami i wędkami.
Starzy rybacy witają wszystkich czerwonawym blaskiem
lamp. Więzień, pewien wujek Joe,
wraca, przebywszy ogromną odległość – tyle mil,
tyle godzin związanych w dni,
które zbudowały długą drogę z bali stąd aż na wschód.



przeł. Paweł Marcinkiewicz
Paweł Marcinkiewicz
fot.








Hosted by Onyx Sp. z o. o. Copyright © 2007 - 2024  Fundacja Literatury w Internecie