Wojciech Albiński
Początkujący pisarz, copywriter w agencji reklamowej. W grudniu 2011 ukazała się jego debiutancka książka Przekąski-Zakąski (Warszawska Firma Wydawnicza) z opowiadaniami o życiu wielkomiejskich trzydziestolatków. Poza tym redaguje właśnie powieść o miłości, Powstaniu Warszawskim a rebours i współczesnej Warszawie oraz miniaturki o roboczej nazwie Oświęcimki. Mieszka w Duchnicach.
 1  2  >>
MAŁA OPOWIEŚĆ WIGILIJNA
Raz na kilka lat (chyba siedem), wigilia wypada w sobotę. Nie jest to nic wielkiego, ale dla wielu ludzi pracujących to powód do radości. Słynne wychodzenie przed piętnastą w wigilię, żeby pozwolili, żeby pozwolili. W sobotę tego nie ma i można się już od rana zająć gotowaniem ryby, krojeniem warzyw i żeby było ładnie. Robią się wtedy, może krótsze te święta. Ludzie ubolewają, ale atmosfera wigilijna może narastać i narasta jak ciasto w piekarniku. Wyraźnie się rumieni, od bladego świtu, do pięknego, rozświetlonego i pachnącego wieczoru. Zwłaszcza kobiety to docenią. Także wigilia w sobotę, czemu nie.
Ale nie można zapomnieć o jednym. Przed sobotą jest piątek. I w piątek jest inna atmosfera, taka która rośnie nie dzień, ale tydzień. Bo wigilia w ogóle jest mocno jednodniowa, sobotnia, każda sobota to mała wigilia niedzieli, i tak w nieskończoność. Piątek jest za to końcem tygodnia i nawet w tym powiedzeniu, że weekendu początek, nie czuć wigilii, czuć tylko morze wódki, które wylewa się, żeby pokryć każdy z pięciu dni tygodnia przeźroczystą, foliową polewą. Żeby zapomnieć być może. To się trochę kłóci, od razu widać, ten piątek z sobotą, karnawał z karnawałem, innego rodzaju obydwa, ale też pewnie dla tych bardziej nieuporządkowanych, którzy są wrażliwi na każdy dzień i tylko dla nich robi różnicę, kiedy i co.
Na przykład ostatni raz jak była wigilia w sobotę, to wracaliśmy z bratem z imprezy, nie trudno zgadnąć, byliśmy o siedem lat, jeśli dobrze liczę, młodsi i tak też traktowaliśmy ziemię, świeżo co powstałe miejsce, z wieloma klubami muzycznymi, akurat w Warszawie, do zabawy i tańca. Tańca najchętniej w piątki, nie wiem, czy wtedy pracowałem, czy nie, mniejsza z tym. Na pewno się dobrze bawiłem. Jak to w przeszłości, wszystko jest dobre.
Zeszło nam trochę. Do klubu muzycznego Lokomotywa przyjechał amerykański dj Carl Cox, surowe, ale wciągające techno. Staliśmy godzinę po bilety, wrażenie zawsze to samo, napięcie, ekscytacja, kobiece szpilki w kałużach odbijających neony, brud i połysk. Potem palnik. Cała noc, piguły, wspaniała zabawa, jutro wolny dzień, można się wyspać, a wszystko z widokami na Sylwestra i ten tydzień przed, akurat na spotkania, w klubach dużo spotkań.
Ciągnie się ten Carl Cox gdzieś do czwartej, potem idziemy do Luzter - też jest taki klub - wychodzimy i jest już godzina dziewiąta, to może pójdziemy do kogoś. Idziemy, małe mieszkanie na parterze, małe okna, małe futryny, mało ludzi, kraty, nawet za dnia ciemno. Trochę wódki, przysypiamy. Leżę obok ławy, z ławy coś spada, ktoś jeszcze tańczy, mój brat z kimś znika. Ale dalej święto, piątek.
I tak w sobotę, już nieco zmęczeni, trafiamy do podmiejskiego pociągu na Woli, w kierunku Sochaczewa, tam gdzie mamy z bratem dom, jeszcze mieszkamy razem, bamboccioni z ojcem i matką. Dzień jak poprzedni wieczór mokry, ocieplenie klimatu, kałuże, nie wiem czy siąpi czy wieje, nie pamiętam, powiedzmy że wieje, ale też jak się już wchodzi do pociągu to jest dużo wilgoci i wszystko zaparowane, jakby nadgniłe, choć zimno, więc będzie gniło powoli.
Coś jest jednak zastanawiającego. Wchodzimy do wagonu. Mówię do brata, chodź do służbówki, no i idziemy. W służbówce dla takich jak my to najlepiej jechać. Nie ma tam tego odoru mieszczaństwa podwarszawskiego, magazynów Tina, starannie założonych na szyję kraciastych, brudnych szalików, melancholijnej ciszy odmierzanej stukotem pociągu, twarzy ułomnych i smutnych, wszystkiego tego w służbówkach nie ma i dobrze. Można za to tam palić, pić, grać w karty, śmiać się głośno, szturchać, krzyczeć i jak widać popsute zęby w otwartych buziach, to też ze szczęścia. Dlatego się jeździ w służbówkach. A już jak wejdzie przystanek Ursus, sami dorodni faceci, którzy się wszyscy znają i razem jadą do swoich Soho-Sochaczewów i dalej. Wiadomo, że czas nie będzie zmarnowany.
Ale jest inaczej. Coś nie gra. Jest sobota. Wigilijna sobota, czego nie mamy świadomości, bo długo nie wiemy - po wczorajszym - co się dzieje. W służbówce jest spokojniej. Nie tak jak zwykle. Szare postacie wiszą na rękach poprzyczepianych do ścian i półek, kulą się markotnie w kąty, patrzą w okna, zza których widać taki sam krajobraz jak ich oczy, płaski, mokry i bez światła. Obydwaj się nad tym nie zastanawiamy, to już trzeba być, nie wiadomo kim, żeby takie rzeczy łapać. Wchodzimy sobie normalnie i tak myślę, wyjmę to piwko.
Mówię do brata, chodź, wieziemy po piwie, to po co jak w domu będzie. A on jeszcze mówi, że ma cygaro. No i wyjmujemy, i pijemy. I tak czuję, że już jak wyjmuję to piwo z mojego płaszcza, miałem wtedy fajny płaszcz, to oni się patrzą wszyscy. Dobra, patrzą. Brat odpala cygaro. I oni patrzą, patrzą. I później się szturchają.
Już godzinę później przez mazowiecką pustkę, tak zwaną równinę, ciemną i deszczową jedzie ta rozświetlona sztucznym światłem od środka kometa i w niej kilkunastu, może kilkudziesięciu mężczyzn, bo jednak trochę ich dowaliło, którzy krzyczą, śmieją się i bawią się przy przeźroczystej cieczy, którą sobie
 1  2  >>


Zdjęcie jest sprzed 12 lat.


NA ZASTĘPSTWIE

25 kwietnia 2012 r. w warszawskich Przekąskach-Zakąskach będę barmanem z okazji czytania dwóch opowiadań z tomu "Przekąski - Zakąski". Zapraszam od ósmej.




Hosted by Onyx Sp. z o. o. Copyright © 2007 - 2024  Fundacja Literatury w Internecie