Robert Rybicki
Recenzja Karola Maliszewskiego z "Epifanii i katatonii"
Świętość i schizofrenia

Jasne i ciemne, wyrażalne i niewyrażalne; od tego zaczyna się moje myślenie o książce poetyckiej Roberta Rybickiego Epifanie i katatonie. Wiersze w niej zawarte tak zostały podzielone, że sugerują istnienie podwójnej natury psychicznej albo dwóch form odpowiadającym oddzielnym stanom ducha. Pierwsza część gromadzi klarowne obrazy myśli i wrażliwości, natomiast w części drugiej zgromadzono teksty gubiące w domysłach czytelnika, jak gdyby niedopowiedziane. Zdarza się, że niektórzy autorzy prezentują nam tylko swoją jasną, starannie wystudiowaną, stronę, natomiast brulionowe zapiski z marginesów twórczości chowają na samo dno szuflady. Tu mamy wszystko. Pełny zapis wyobraźni, dokument wrażliwości całkowicie obnażonej, wręcz bezbronnej. To, co wystudiowane, odsiane i wyklarowane oraz to, co nie dało się wtłoczyć w zracjonalizowane formułki, bełkot podświadomości wysyłającej swe niejasne sygnały.

W tym właśnie sedno, cały urok poezji Rybickiego - w gubieniu tropów racjonalności i sublimowaniu tajemnic podświadomego. Tak rodzi się bardzo gęsty, emocjonalny i symboliczny język, przekazujący prywatne prawdy autora w czymś, co przypomina jakieś "archetypiczne narzecze". Nazwałbym to na swój prywatny użytek "kodem szamańskim", który wadzi się - moim zdaniem - z innymi, może bardziej modnymi w tym pokoleniu, kodami kulturowymi, opartymi na jasności i harmonii. Tymczasem w tej poezji toczy się zakulisowa rozprawa z harmonią i jasnością, z możliwością bezpośredniego przekazu swoich myśli i wizji - ta komunikacja odbywa się tu jakby warunkowo, stoi pod znakiem zapytania. Pojawiają się ciągle zakłócenia w rozumieniu tego, co przekazuje podmiotowi świat, jak również tego, co podmiot sam w sobie słyszy i widzi, a następnie usiłuje przekazać innym. To wszystko nie takie proste - twierdzi bohater - co słyszę, widzę i czuję, ale prawdziwa komplikacja zaczyna się wtedy, gdy muszę to przekazać wam, czytelnicy, wybierając coś ze swoich wewnętrznych głosów. Wydaje mi się, że ta poezja powstaje w "laboratorium językowym" pełnym wahań, napięć i bardzo silnych przeżyć, że to, co w efekcie znajdujemy w tomiku, jest jakimś wyborem z bogatej polifonii "wewnętrznych głosów". Że z tego dociera do wiersza i w końcu do nas pewna tylko część. Jest to więc poezja wyboru z nieświadomego, ujawnianych okrzyków wewnętrznych, tragedii przeżywania, odczuwania i przekazywania.

Autor chce z tego ujawnić jak najwięcej, chociaż zdaje sobie sprawę, że część tych podświadomych treści może być niecenzuralna (z punktu widzenia zdrowego rozsądku), nielogiczna i literacko niepewna. Porządkuje więc swoje zapiski według wspomnianej na wstępie dychotomii, której nadaje własną nazwę, wydestylowaną w intymnym laboratorium mowy. Jasność i poczucie pewności, siłę blasku nazwał "epifanią", natomiast szczątki ciemnej mowy wewnętrznej skojarzył z "katatonią". Z jednej strony - sacrum i objawienie, zaś z drugiej - "zespół zaburzeń psychicznych występujących często w schizofrenii", bo taka jest słownikowa definicja katatonii. Życie bohatera rozdarte między tymi skrajnymi biegunami... Ale ta biegunowość jest pozorna. Sądzę, że Rybicki jednak ocala w swych wierszach jedność doświadczenia, że scala wszelkie skrajności - i na tym polega osobliwość jego wierszy. Tych najlepszych wierszy. Bo w utworach słabszych słyszę tylko paplaninę nawiedzonego, powtarzający się mechanizm "egzotycznej" metaforyzacji, samonaprowadzającą się matrycę wynurzeń neurotyka. Kataleptyczny paraliż języka. Kilka takich tekstów znalazło się w tej książce, szczególnie w drugiej, "schizofrenicznej" części. Ale cóż one znaczą wobec pozostałego bogactwa, wobec tajemnicy tak wyrazistej osobowości twórczej. Są jak drobne plamki na rozszalałym obrazie anonimowego malarza zatytułowanym "Labirynt czyli natura ludzka".

Ta książka mówi o człowieku więcej niż niejeden traktat psychologiczny. O człowieku szukającym świętości, ale i zdolnym do bluźnierstwa, człowieku rozumiejącym swój świat, ale i oddającym się szaleństwu. Ta książka mówi o języku, pozwala go podejrzeć w akcji, w swoistej walce znaczeń i o znaczenie, o wielkość, istotność wyrazu. Można więc w pewnym momencie odnieść wrażenie, że bohaterem tych wierszy jest język - uciekający od człowieka i powracający nagle w błyskach i olśnieniach. Niektóre z tych olśnień są najwyższej próby, wytrzymując porównania z olśnieniami Maxa Jacoba czy Rene Chara, zapisem czystego wzruszenia i czułości dla świata i życia. To mnie ujmuje najbardziej. Blask oczu katatonika. Trudna afirmacja. Nagie istnienie widoczne w jego skrzywionym uśmiechu. Takie zwycięstwo w kilku linijkach.
Deszczowy dzień w Krakowie.
fot. Dirk Skiba


"Motta robali", Mikołów 2005.
"Stos gitar", Warszawa 2009.
"Gram, mózgu", Poznań 2010.
"masakra kalaczakra", Poznań 2011
"Dar Meneli", Stronie Śl. 2017


W marcu 2024 wychodzi nówka: "kotlet frazy" w Wydawnictwie Wielkopolskiej Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu.

Autorem zdjęć kotletów jest Łukasz Jaśkiewicz.


http://miloszbiedr... - blog poety osobnego z Krakowa, MLB

https://stonerpols... - strona poetów/ek freaków, pozytywnie nakręcona strona z literatura i nie tylko

https://www.youtub... - tu macie Sonic Youth "Anagrama", który to lubiliśmy sobie odsłuchiwać z MLB


Hosted by Onyx Sp. z o. o. Copyright © 2007 - 2024  Fundacja Literatury w Internecie