Marzanna B. Kielar
Andrzej Franaszek: KROPLA, KAMIEŃ, PŁOMIEŃ [w:] Tygodnik Powszechny 22.05.2006
Kropla, kamień, płomień


W wierszach z „Monodii", nowego tomu Marzanny Bogumiły Kielar, miłość i śmierć to dwa splecione z sobą węże na medalionie przedstawiającym świat: zajadle z sobą walczące, a przecież bliźniaczo podobne.

1.

Zanurzenie w kosmosie... Człowiek (może zresztą należałoby mówić przede wszystkim: kobieta), o którym opowiadają wiersze Marzanny Bogumiły Kielar, zawsze przebywał w pobliżu natury, jego życie rozgrywało się w obecności traw, ziemi skrywającej zarodki, granica między ciałem a pulsującą sokami gałęzią drzewa była zatarta, niepewna. W tomie „Monodia" bycie pośród innych form istnienia jest jednak znacznie bardziej intensywne. Bohater tych wierszy niesie w sobie pamięć nie ludzkiej historii czy kultury, ale pamięć kosmiczną, w zakamarkach jego duszy tkwi wspomnienie o ciemności początku, w której spoczywało wszystko, nim nastąpił podział na to, co ożywione, i to, co z pozoru martwe. Jakby wszechświat stanowił jeden wielki organizm, nad naszymi głowami kurczył się i rozkurczał „mięsień mgławicy".

Czytając Kielar wchodzimy w to, co w nas najbardziej pierwotne, skryte najgłębiej, jednoczące ze światem, przypominające o doświadczeniu dziecka, złączonego z matką w ciemności owodniowych wód. Bo też to kobiecość – ciemna, łącząca, spajająca, podtrzymująca życie – jest wcześniejsza, jest milczącą siłą, z której dopiero wydobywa się męskość. Ziemia, matka, kochanka mówią do mężczyzny „Stamtąd przyszedłeś: z wnętrzności ziemi", ich miłość chce unieważnić czas, powstrzymać rozpad, trwać nawet wtedy, gdy powrócimy do świata pierwotnych elementów: „Poznam cię po nasieniu i liściowych bliznach, / po ochronnej łusce na zimującym pąku – // będę całować cię / wargami z ziemi".

2.

Ale ciemność w wierszach Kielar nie tylko przypomina o bezpiecznym łonie, w którym spoczywają zarodki życia. Ciemność to także śmierć – zamieranie, chłód, a obok obrazów natury rozkwitającej powracają tu kamienie, lód, przemarznięte pąki... Bo świat natury to niemożliwy do zatrzymania mechanizm, miażdżący pojedyncze życia, tworzący z nich żyzną warstwę, która wyda kolejne istnienia. W przepełnione życiem morze wbija się noc „swym okutym szponem" i jeśli nawet jest jakaś instancja nadrzędna, jakaś rysująca nas ręka, o której czytamy w jednym z wierszy, to choć wprowadza ona ład, poskramia chaos, nie leży w jej mocy odwrócenie porządku, zatrzymanie czasu, „ostrego żwiru godzin". Słowem-kluczem, podstawowym obrazem jest tutaj kamień – przeciwieństwo życia. Strumień istnienia nieuchronnie gubi się pomiędzy martwymi głazami, żwirem, piaskiem, zanika w „żlebie minionych tygodni". Towarzyszy nam kamienny oddech śmierci, a liście szepczą: „ostrożnie stawiaj swoje kroki. / Skóra ziemi, spójrz, jest cała zrobiona z ciał, którymi byliśmy".

Świat jest nieodwołalnie wydany zagładzie, jak w otwierającym tom wierszu „Prognoza": „to wszystko spłonie", „ziemia zniknie w gardle nicości". „Ogniu, który wiesz wszystko – / jaką zmarzlinę przykryje ten popiół, / ta kostna czerń?". Pierwszy wers fragmentu to cytat z „Upaniszad": „Ogniu, który wiesz wszystko, prowadź nas szlachetną ścieżką ku dobrom! / Prowadź nas z dala od zła, a otoczymy Cię najwyższą czcią!", ale boskiemu ogniowi w poezji Kielar nie sposób przypisać atrybutów moralnych – jest czystą siłą, która spopieli najpierw mnie, a kiedyś też wszystko to, co mnie otacza; siłą, po której przejściu nie uchroni swego śladu „dusza świata – dzika, radosna".

3.
W czwartym – po „Sacra conversazione" (1993), „Materia prima" (2000) i „Umbra" (2002) – tomie poetki zmienia się przywoływany pejzaż. To już nie ogród, sad, czy łąka będąca scenerią dla miłosnego dotyku, ale świat groźniejszy, świat północy – ponurego piękna, zimna, morskiego wybrzeża, lodowca, skał, gdzie z rzadka pojawiają się trzciny i „wyszarzałe zielenie traw". W języku pojawiają się odwołania marynistyczne, ale przede wszystkim, mówiąc o świecie kamiennym, usypanym z kolejnych skalnych warstw, sam staje się on gęsty i zwarty jak geologiczna formacja – z mnóstwem pokładów, bogactwem skrzących się minerałów. Pisząc o „Monodii", chce się cytować kolejne zdania czy strofy – z ich zachwycającą, chłodną urodą:

Nocne niebo uskokiem
opada na wschód. I tam gdzie bazalt mroku jest cieńszy,
pocięty smugami erozji, świt przerasta czerwienią
krwi. Nie ma łagodnego przejścia między światłem i mrokiem.
Jest ogień i surowe czarne niebo. Pustynny pancerz morza. Szczelina,
wzdłuż której pęka ciało snu, odkrywając lodowy rdzeń.

4.

Świat „Monodii" poddany jest działaniu dwóch podstawowych sił: śmierci i niosącej życie miłości. Do kamiennej dziedziny śmierci prowadzi czas – wydani któremu tracimy życie, ale też tracimy miłość, bo śmierć nie musi się wiązać z fizykalnym rozpadem, może być zamieraniem, gaśnięciem uczuć. Czas to chłód skuwający lodem, zamrażający serce, jak zima unieruchamia żywą, pełną ruchu wodę. Zamrożenie, kamienienie – każą oczywiście myśleć o bólu, przypominają cierpienie rozłąki, oddzielenia, przemijania – gdy serce staje się suche, twarde jak kamień, jakby ściśnięte czyjąś zimną ręką. W takim sercu, z pozoru wyschłym, może się ukrywać wspomnienie minionego uczucia: „Czas rozłamuje się jak ciosany kamień, wzdłuż kruchej jasnej żyły / tamtej miłości". Godziny, dni i lata, które od nas odeszły... – przeszłość jawi się jako monotonny szarością, jednolity blok skalny, w którym z rzadka przebłyskują łamiące jednostajność pasma pamiętanych uczuć, a przywołana w wierszu „żyła" podsuwa myśl o skrytej w kamieniu krwi.

Miłość, nierozdzielna tu od seksualności, jest przeciwieństwem tego, co suche i kamienne, a więc także – oddzielone, odrębne, nie łączące się. „Otwierają się listki na gałęzi brzucha, / skrapla się pot na pąkach" – miłosne uniesienie zdaje się przez chwilę prowadzić w pierwotną kobiecą ciemność, zasypuje podziały, przynosi stany, o których można by powiedzieć, że są mistyczne, gdyby nie to, że zdają się być czymś jeszcze bardziej podstawowym, nie prowadzą ku Bogu, ale przywracają zespolenie wszystkich elementów świata, unieważniają czas: „kiedy na powrót stanę się rosą i chmurami, będą oddychać / tobą".

Opozycją kamienia jest woda – zmienna, nieokreślona, unieważniająca granice, niosąca życie woda oceanów, deszczu i kobiecego łona. Eros w tej poezji jest zanurzeniem się w wodzie – „nasze ciała, jak górskie strumienie, biorą niebo w siebie", kres miłości poddaje nas na nowo działaniu czasu, który przesypuje się jak suchy piasek w klepsydrze: „ciało po miłości, wyrzucone przez przypływ / na piach".

Napięcie między miłością i śmiercią, przywołanie obrazów wilgoci i suchości, wody i kamienia ma oczywiście olbrzymią kulturową tradycję. W języku poezji Marzanny Bogumiły Kielar znajduje jednak ono bardzo piękną realizację: „Miłość się rodzi litera po literze // i szuka warg, / ociemniała jak deszcz, który wszystkimi opuszkami / dotyka tego, czego pragnie"... I jeszcze jedno: jak zobaczymy, przeciwstawienie sobie dwóch kształtujących świat sił nie jest tu tak zupełnie oczywiste, nie jest kontrastem między światłem i ciemnością.
5.

Bo jeśli rządzący światem rytm umierania i narodzin jest nieludzki i przerażający, to w poezji Kielar jednocześnie fascynuje, wręcz hipnotyzuje zapatrzonego weń człowieka. Może dlatego, że sinusoida rozpadu i tworzenia zda się być jedyną znaną nam wiecznością, koliskiem powrotu. Na obumierającym pniu obalonego drzewa wyrastają grzyby, życie wyistacza się wprost ze śmierci, a może nawet to śmierć żyje jakimś własnym, szczególnym życiem: „Tworzenie świata odbywa się stale / i nawet śmierć pod korą dni mota ciemnobrązowe sznury / swojej grzybni, wyrasta jak miodowe opieńki, / wysypuje się jadalnymi pękami na obalonych pniach". Przyglądający się temu procesowi człowiek myśli o włączeniu się w rytm, w pulsowanie świata, o swoistym przetrwaniu: „Ze swoich kości odrodzę się w każdym świeżym liściu", a śmierć przyrówna do siły jednocześnie niszczącej i stwarzającej, zobaczy w niej „Oddech lawiny, która mnie rodzi". W wierszu „[*** Na powrót morze...]" znajdziemy słowo „monodia", które stało się tytułem tomu:

Słony wiatr – chropawa monodia
która powraca, nagli: żyj tak jak świat żyje wiecznie się odradzając,
jak morze niszczące to, co zbudowało: klify, gorące plaże, mierzeje.
Jak ogromniejące morze, co samo siebie z łoskotem przetacza
przez nadbrzeże ciemności.

Jeśli bohater wierszy Kielar przebywa w bezpośredniej bliskości świata poza-ludzkiego, odczuwa łączące go z nim pokrewieństwo czy wręcz tożsamość (do zarastających, umierających z wolna jezior mówi: „Pracują w nas ramiona tej samej delty"), to chęć poddania się prawom tej rzeczywistości byłoby najłatwiej przyrównać do zanurzenia się, zanurkowania – pogrążenia w wodnym, gęstym żywiole. Ale w poezji Kielar ważniejszy będzie obraz inny, bardziej dramatyczny: ogień.

To on jest kwintesencją nieposkromionej, dzikiej duszy świata, rozświetla ciemność i przynosi zniszczenie, ogrzewa i pali, budzi lęk i zachwyt... W blasku porannego ostrego słońca północny świat odsłania swoją prawdziwą naturę – jest przede wszystkim płomieniem, jedynie na czas jakiś (w kosmicznej skali: na chwilę) znieruchomiałym. To, co jawi się nam jako trwałe i ostateczne, jest zatrzymaną na mgnienie zmiennością, unieruchomionym żywiołem, ognistą rzeką, która zaraz przeleje się przez barierę stawidła, zyska nowy, nieznany kształt. Najważniejsza jest tu wieczna dynamika, która przyciąga, sprawia, że jesteśmy jak dziecko, otwartymi szeroko oczami wpatrujące się w palenisko, gdzie kolorowe płomienie przybierają na mgnienie postać ludzi i zwierząt. W pięknym wierszu „[*** Spłoń, nie przychodź już...]" ta fascynacja jest ważniejsza od bolesnego doświadczenia czasu, przemijania, od odchodzącej pamięci o dawnej miłości, dawnym zmysłowym głodzie: „Płyń – w rozstawioną sieć ognia, w otwierające się / miłosne ciało nieba w pletni nerwów i tętnic".
6.

I właśnie w tej ognistej gwałtowności miłość i śmierć podają sobie ręce. Obie ukazują się jako siły nieposkromione, niebezpieczne żywioły, których doznanie może być dla nas równie dramatyczne. To najwyraźniej fundamentalne dla poezji Kielar światoodczucie doskonale widać w dwóch sąsiadujących z sobą wierszach: „[*** Ta odwrócona do nas...]" oraz „[*** Zostaw nam noc...]". Pierwszy ukazuje śmierć jako podszewkę życia, jako kosa czy dzięcioła, który nieomylnie „wybiera nas jak owady ze szczelin, spośród zwiniętych liści, / mokrych źdźbeł nocy", czatującą czaplę, z jej błyskawicznym wyrzutem ostrego jak sztylet dzioba. W drugim, bardzo pięknym, czytamy:

Niech miłość podchodzi i pije;

jak ptak, co z wysoka
upuszcza muszlę na cement nabrzeża i spada w ślad za nią -
niech z odłamków wydziobie nasze dusze;

jej spiętrzona fala niech wyniesie nas, wrzące drobiny,
z głębi nas samych: ze ślepych dolin, gdzie światło
gubi swe wody w szczelinach, a nicość
drąży systemy jaskiń.

Oto miłość drapieżna, która rani, wydziera duszę, ale jednocześnie ratuje ją przed nicością, zdającą się być czymś innym i gorszym niż śmierć – ostateczną pustką, znieruchomieniem, nie-odczuwaniem. W takiej nicości pogrążamy się tracąc miłość, wyzbywając uczuć, wpełzając w ochronną muszlę, raz jeszcze użyjmy tego słowa: kamieniejąc. Brak miłości, samotność jest zamieraniem ruchu, wysychaniem, jest jak „stare tektoniczne jezioro, o dnie / pełnym głębokich wżerów, zapadlisk, zamulonych rowów". Z takiego stanu miłość ratuje i wyzwala... ku czemu jednak? To już inna kwestia, bo nie wiąże się ona z celowym działaniem, z moralną sankcją. Jak tłumaczył jeden z udręczonych bohaterów „Kwartetu aleksandryjskiego": „Nie można przecież kochać rozsądnie, z poczucia sprawiedliwości".

Wiersze z "Monodii" przypominają o okrutnym obliczu miłości, jest ona tu jak przedhistoryczny, niezdarnie ociosany wizerunek bogini, oddający pierwotną intuicję grozy, rozłupującego nasze serce ostrza, uczucia o wiele bardziej rudymentarnego niż etyczne czy religijne interpretacje. Myślimy o miłości będącej cierpieniem, raną, która otwiera nasze „ja", ale jednocześnie przynosi ból. Czytamy o miłości ziemskiej, nieodłącznej od cielesności, będącej przebiegającym przez skórę elektrycznym dreszczem, życiodajnym i niszczącym żywiołem, "morzem w mojej krwi", zmiennym w rytmie przypływających i odpływających fal, które zagarniają nas, pochłaniają, odgradzają od wszystkiego innego niż sama miłość.

Czy więc na pewno powinniśmy prosić o miłość? Czy wiemy, co może nam przynieść? Dokąd nas zaniesie? Czy nie porwie nas jak morski prąd, by w końcu nagich rzucić na przybrzeżne skały? A jednak... "Miłość wraca i przypomina nam prawdziwe istnienie".

Marzanna Bogumiła Kielar, „Monodia", Kraków 2006, Wydawnictwo Znak

Andrzej Franaszek
Marzanna Bogumiła Kielar
fot. Jarosław J. Jasiński








Hosted by Onyx Sp. z o. o. Copyright © 2007 - 2024  Fundacja Literatury w Internecie