Joanna Mueller
Epifania i bergamotki 1
Praca marzenia słownego, czyli Epifania i bergamotki

Na marę Romy i jawę Honorat

Na początku jest sen. Kolejny z cyklu nieprzepracowanej żałoby, z czego zdaję sobie sprawę już we wnętrzu tej sennej narracji. Młodo i nagle zmarła ciotka, matka dwójki małych dzieci, zabrana przez chorobę, co się rakiem nie cofa, w ciągu niespełna dwóch tygodni od dnia rozpoznania objawów i wydania wyroku. Śni mi się kolejny – który to już? – raz. Zwykle przychodzi jako mara pochowana za życia, domaga się w tym sennym majaku stwierdzenia, że przecież oddycha, rozmawia, je i pije, rumieni się, uśmiecha, a zatem nie umarła, więc dlaczego ci wszyscy źli ludzie zbierają się tutaj, by ją wiekiem trumny przybić i ziemią zasypać? Czasami bawi się ze mną w groteskę – nie byłam na jej pogrzebie i dlatego wciąż na nowo chce odgrywać tę niebyłą ceremonię. Ze straceńczą ironią daje instruktaż, jak zmarłego w trumnie oraz ziemi umieścić, by zasypanie nie okazało się tylko zasypianiem, bo to przecież największa trauma – zasnąć zbyt mocno i w trumnie się zbudzić. Co którąś noc dręczy mnie wyrzutami sumienia. Mści się obecnością za nieobecność, spóźnionym narzucaniem się – za niewczesność pamięci. Przychodzi uparcie, a ja wciąż – choć śnię o niej – to o niej nie piszę.
Wreszcie tej nocy przydarza się nam obu (bo tak właśnie, jako o naszej wspólnej, sekretnej przygodzie, nauczyłam się o tych nocnych marach myśleć) sen pogodzenia. Ona godzi się na to, że już nigdy tutaj nie wróci, ja – godzę się ze świadomością, że faktu jej odejścia z siebie nie wyrzucę, nie zepchnę w podświadomość, jak się spycha trumnę w cmentarny dół. Tej nocy śni mi się ona i śnią mi się bergamotki.
Śnią mi się, tylko... Jak streścić to, co – słowami Freuda – jest zgęszczeniem, daleko posuniętą kondensacją? Te „splecione ze sobą pojedyncze wyobrażenia”, ten „obraz zamazany, bez konturów” – to wszystko, co ojciec psychoanalizy przyrównał do „kliszy, na której zrobiono kilka zdjęć” (inaczej, po mojemu mówiąc: do anamorfozy). Nie wierząc w możliwość opowiedzenia snów – jednak opowiadam.

۞

Opowiadam o maleńkim mieście, które przycupnęło na skraju świata tak cichutko, że stało się wioską, więc swoją nazwą do dziś smutno przypomina: „jestem Miasteczkiem, pozostanę Krajeńskie”.
Opowiadam o rodzinnej miejscowości, a ona zaprasza mnie do siebie każdym z dziecinnych wspomnień. Nęci wakacjami spędzanymi tylko z babcią. Porannymi wycieczkami rowerem po świeży pszenny chleb o kształcie koła, który potem – krajany „dla ukochanej wnusi”, zanim po niechrupiący środek zdążyli przybiec mniej niż ja hołubieni kuzyni i kuzynki – gubił długie, niemal dookolne „piętki”, smarowane potem masłem, posypywane solą, zjadane na gorąco, popijane gryzącą fusami zbożówką (którą piję teraz, gdy piszę te słowa).
Opowiadam, bo kusi mnie ta rodzinna wioska koło Piły jeszcze i zakazanymi wycieczkami „na beszong”, czyli nasyp kolejowy, o którym babcia zawsze krzyczała ze zgrozą, w takt przemykających pociągów: „gdzie te gzuby znowu poszły, poniosło ich chyba na zgubę!”. A nas nie na zgubę poniosło, tylko na drzemę wśród traw, które nigdzie nie były tak szumiące, pachnące i bzyczące jak na beszongu. Na ploty panieńskie, rumieńcem okraszone, nas poniosło i na plecenie wianków z bujnego kwiecia. I jeszcze na szeptane w ucho marzenia, na zabawy w kocie kolebki, na zrywanie płatków z nadzieją i smutkiem: „kocha, lubi, szanuje, nie chce, nie dba, żartuje”, na grosenki, wróżby, kołysanki.
I opowiadam jeszcze o wszystkich moich wujkach, ciotkach, kuzynach, rozsypanych po Miasteczku jak motki wysypane z koszyka, które czasami pomagałam babci gonić, nawijałam na właściwe kłębuszki, przecinając ruchem nożyc te wątki, co – zbyt zamotane – nie dawały się już rozplątać (w chwili, gdy to piszę, mam na sobie upleciony z ówczesnej zieleni sweter, który wcześniej należał do babci, a do mnie trafił, niemal jak amulet chroniący przed złem, jak zbroja dająca siłę, po jej śmierci, w roku 2004, pamiętnym dlatego, że splątał ze sobą trzy pogrzeby najbliższych i jeden, również najbliższy, ślub).
Przywodzę do opowieści również ulubioną kuzynkę, z którą snułyśmy intrygi nie mniej fantastyczne niż opowieści czytane „przy szpakach” (a ona, ta kuzynka, wdziera się w intrygę całkiem realnie, dokładnie w tej chwili, zaczepką na gadu-gadu; i myli mi tą zaczepką, tym pytaniem niedoświadczonej matki, czynione przed laty dziewczyńskie rachuby, w których obie byłyśmy zakonnicami; i miesza mi je z autentycznym czteroletnim epizodem klasztornego życiorysu, który kuzynka ta przeżyła samotnie i który równie samotnie przerwała nagle, po to, by niedoszłe śluby wieczyste zamienić na równie wieczysty, lecz bardziej doszły ślub z mężczyzną, a gromadkę cudzych dzieci – na narodzone niedawno własne dziecko).
Głowa boli od tych wierszy
fot. Joanna Rogalanka


Zagniazdowniki/Gniazdowniki
Stratygrafie
Wylinki






Hosted by Onyx Sp. z o. o. Copyright © 2007 - 2024  Fundacja Literatury w Internecie